piątek, 31 sierpnia 2012

Gori, Uplisiche ostatnie miejsca przed powrotem do Tbilisi


Trasa z Borjomi do Gori śmiało można stwierdzić że nie poszła nam najlepiej. Z gór zeszliśmy około południa, przemęczeni. Marszutka do Gori odchodziła za godzinę czasu więc postanowiliśmy iść za ciosem i skorzystać z autostopu. Ustawiliśmy się na trasie, ustalamy że gdyby nie udało się złapać stopa bierzemy marszutkę. Tak też się stało, tylko że po raz pierwszy w Gruzji zostaliśmy zrobieni w przysłowiowego konia. Kierowca busa jechał do Tbilisi, ustaliliśmy że podrzuci nas po drodze do centrum miasta Gori. Wszystko jasne, cena 5 lari (ok 10zł/os). Na samym początku kierowca pobrał opłatę po czym zawrócił do Borjomi. Zbierał ludzi, nic nam wcześniej o tym nie mówiąc, na starcie poślizg około 40min. W końcu ruszyliśmy, tęgi kierowca wykonywał  około 10 klaksonów na 1 kilometrze jazdy, jechał ślamazarnie mając za nic to że nam się śpieszy. Dojeżdżamy do Gori, bus staje na zjeździe do miasta  jedynego w Gruzji odcinka autostrady, kierowca oznajmia że mamy wysiadać, że stąd jest bardzo blisko a on jedzie dalej do Tbilisi. Krew nas zalała, przecież nie taki był układ! Nawiązała się mała kłótnia.  Ostatecznie wylądowaliśmy na zjeździe około 3km od centrum. Bluzgom nie było końca.
Na szczęście szybko złapaliśmy miejski autobus i po 10min wysiadaliśmy w centrum miasta, które jeszcze 4 lata temu było bombardowane przez Rosjan. Nienawiść do tego narodu szczególnie tutaj bardzo wyczuwalna.Paradoksalnie tutaj urodził się Stalin, tutaj też jest jego muzeum.

Na dworcu oczywiście podwójna porcja chaczapuri, zaraz potem wsiadamy do busa, który o godz. 17 zawiezie nas 15 km dalej do kolejnego magicznego miejsca Gruzji, które zwie się Uplisiche. Skalne miasto mające prawie 3000lat!


Zabytek zwiedzamy zauroczeni, kapitalne formacje wydrążone w skale, można chodzić gdzie się chce, węszyć, brak ograniczeń typu barierki. Widoki zapierające. Góry, rzeka, pola, ruiny, niesamowite formacje skalne i do tego to światło!
Zachodzące słońce tego wieczoru padało magicznie. Aureola kolorów, barw i  cieni w akompaniamencie niesamowitego otoczenia sprawiało, że mimo potwornego zmęczenia nie chciało się wychodzić a poprostu tam być. 
 Szybko z Gosią stwierdzamy, że nie jest to gorsza i mniejsza wersja Wardzi jak piszą przewodniki, a wręcz odwrotnie. Chodząc po zakamarkach grodu, dochodzimy do wniosku, że tego dnia do Tbilisi nie jedziemy, rozbijamy kolejny obóz z Mateuszem i Piotrem i szykujemy się na kończącą wyprawę suprę nad rzeką Mtkvari. Supra czyli tradycyjna gruzińska uczta. By miało to swój prawidłowy wyraz potrzebne było swojskie wino. Wraz z Mateuszem wybraliśmy się w jego poszukiwaniu w kierunku wioski, Gosia z Piotrem rozbijali namioty.
Obie pary spisały się wyśmienicie, my wracamy z zastawą i 4,5 L tradycyjnego gruzińskiego wina zakupionego od dziaduszka, obóz też już stoi.
Szybka kąpiel w rzece i rozpoczynamy ucztę. Ognisko na ostrym wietrze i  piach nie przeszkadzają w dobrym świętowaniu, liczy się towarzystwo i klimat. Wspominamy najlepsze, najśmieszniejsze wydarzenia z wyprawy.  Oczywiście są i tradycyjne toasty jak u Gruzinów. Tamada czyli Wojtek polewa wino i wznosi toasty, za ekspedycję, za towarzyszy, za patronat, za naród i za to by za rok wypełnić kolejny plan. Pałeczkę we wznoszeniu  toastów przejmuje każdy uczestnik, jest miło, ciekawie, jest świetnie!
Pojawia się okrzyk zakończeniowy ekspedycję, z gardeł rozpościera się okrzyk  "Ba - Tu - Mi "
Może hasło mało oryginalne ale w tym czasie brzmi wyśmienicie. Batumi leci jeszcze kilka razy po czym idziemy spać. Pojawiają się bezpańskie psy, które całą noc leżą pod namiotami pilnując obozowiska, rano zaś odprowadzają nas na pociąg.
Plan wstania o 6 rano i jechania pierwszym pociągiem do Tbilisi szybko legnie w gruzach, budziki przestawiamy na późniejszą godzinę, przecież lot do Polski dopiero nad ranem następnego dnia.
Wstajemy razem, sprawne zwijanie namiotów i udajemy się na wioskę, młodzi Gruzini biegają już za piłką przy moście.
Plan jest by jechać wspólnie marszutką do Gori a potem już oddzielnie, my do  Tbilisi, chłopaki kierunek na Kutaisi. Zaczepia nas jednak  starsza pani i oznajmia, że o godzinie 10 jest bezpośredni pociąg do Tbilisi, a cena jego wynosi 1 Lari;) Jak na odległość do pokonania , pieniądze śmieszne - 1,9 zł za 80km.
Korzystamy, a wcześniej na skrzyżowaniu w wiosce żegnamy się z chłopakami. Kto by pomyślał, że będziemy razem eksplorować Gruzję, poznaliśmy się na samym początku w Kazbegi pod monastyrem Gergeti. Oprócz wyjazdu do Armenii wspólnie realizowaliśmy plan podróży, świetnie się dogadywaliśmy. Kapitalne miejsca w kapitalnym towarzystwie, czegóż chcieć więcej.
 Piotrek i Mateusz mają prom z Batumi do Odessy na Ukrainie dopiero na 2 września więc decydują się odwiedzić jeszcze kilku miejsc w drodze nad morze. My podążamy w odwrotnym kierunku, do Tbilisi, przecież już jutro mamy samolot do Polski. Niestety, dobry czas leci szybko;(
Na koniec rzecz jasna z gardeł wykrzykujemy Ba-Tu - Mi  i idziemy w swoje kierunki. Pozdro chłopaki!


Całą drogę w pociągu stoimy ściśnięci jak śliwki w kompocie, okazuje się, że z tak taniego środka transportu korzysta wielu Gruzinów, a w szczególności starsze babuszki z koszami owoców, warzyw i innych plonów, podążające do Tbilisi na bazar.
Od jednej z nich otrzymujemy jabłka, które w tym kraju są produktem można powiedzieć deficytowym, dużo więcej w koszach handlarzy jest brzoskwiń, melonów, winogron, arbuzów. Po pociągu przeciskają się tam i z powrotem starsze panie handlujący słonecznikiem, chaczapuri i fajkami.
Papierosowy dym kłębi się po wagonach, jest parno, duszno i ślisko.

Nagle w ścisku słabnie młoda kobieta. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Wielu  zaangażowanych ludzi bierze udział w postawieniu człowieka na nogi, pojawia się młoda policjantka. Jak wcześniej wspominał Temur takie zachowanie tutejszego społeczeństwa to normalka, wszystko się potwierdza.

Po dwóch godzinach jazdy pociąg dociera do stołecznego miasta, wychodzimy i rozpoczynamy ostatni dzień w Gruzji , dzień zakupów.


Po dłuższym szwędaniu się w ukropie miejskim, stwierdzamy że jedziemy do naszego hostelu Romantik,  chcemy skorzystać z prysznica i WiFi. Tak też się staje, młoda pracownica obiektu o imieniu, którego nie zapamiętałem bez problemu pozwala nam na to.
Wracamy na bazar gdzie dokańczamy zakupy. Obiad tego dnia to kebab poprawiony oczywiście chaczapuri.
 Siedząc i jedząc pod dworcem autobusowym spoglądamy na dliżans odchodzący na lotnisko, w głowie rodzi się  myśl - nie chcemy tam wsiadać.
W pewnym momencie pojawia się młody Gruzin, oczywiście pada pytanie "Ad kuda Wy? odpowiadamy Polsza. Szybko potem dostajemy zaproszenie na "jednego". Przyzwyczajeni i ostrożni z "polskich" realiów na początku traktujemy młodzieńca oschle by nie powiedzieć obojętnie. Ale zaraz, przecież my dalej jesteśmy w Gruzji.
Chłopak niesamowicie ciepło i naturalnie mówi o tym jak kocha swój kraj, jak kocha Polskę, jak kocha nas -  nie mogę odmówić napicia. Przynosi dwa kieliszki z chacha (lokalny mocny bimber)  spożywamy.  Spożywamy raz jeszcze, leci za was, za was, za was......
Chłopak coraz więcej mówi o swojej prababci pochodzącej z Polski, o tym że w jego żyłach płynie również polska krew, robi się  romantycznie.
Nie możemy się rozstać, na koniec - pożegnanie,   towarzysz krzyczy  "no to po gruzińsku" przyciąga mnie do swojej spoconej koszuli, obejmuje  i  wali  soczystego całusa na mordę.
To pożegnanie z Gruzją, to pożegnanie z narodem. Wzruszenie.



Wsiadamy w autobus 37. Tbilisi tonie w światłach. Podświetlone cerkwie, twierdze i wieże robią niesamowite wrażenie. Diliżans mknie na lotnisko.

Na terminalu zajmujemy wygodne miejsca. Gosia zasypia, ja sącząc piwo korzystam z internetu i  odświeżam wiadomości, uzupełniam to czego nie mogłem zrobić w dziczy.
Czas leci bardzo szybko, nad ranem okazuje się że samolot do Warszawy jako jeden z kilkudziesięciu jest opóźniony o 2 godziny. Startujemy nie o 4.50 lecz o 7 rano. Wiadomo już że nie zdążymy na autobus relacji Warszawa - Poznań, anuluję bilety jeszcze na lotnisku w Gruzji.

Do Zielonej Góry docieramy wieczornym pociągiem, umęczeni, brudni,  nadal szczęśliwi



Dworzec autobusowy w Gori

Symbol miasta na autobusie

Piotrek w Uplische, zdjęcie robione pod światło


Uplische


Koryto rzeki Mtkvari widziany ze skalnego miasta Uplische


Szwendanie po Uplisiche. Mateusz i Gonia

Cerkiew w mieście


Gosia, dobry duch ekspedycji

Skład po przebudzeniu

Z tradycji stała się zadość, jedna część garderoby idzie z prądem rzeki. Rzecz ma miejsce zawsze tam gdzie chcę wrócić

Cerkiew na skale w mieście sprzed 3000tys. lat.

W oczekiwaniu na pociąg do Tbilisi. Peron w wiosce Uplische



















2 komentarze:

  1. o rany wrazen moc i chce sie tam pojechac .Teraz zazdroszcze , moze sie zdecyduje ale jest to sprawa do przedyskutowania.Zawsze mowilam i dalej bede twierdzic ze Gosia to fajna dziewczyna i gdyby nie ONA nie dalibyscie rady ,pozdrawiam i mysle ze nastepna wycieczka bedzie tez ciekawa i pelna wrazen

    OdpowiedzUsuń
  2. swietna sprawa , jak mnie zabierzecie nastepnym razem jade z Wami

    OdpowiedzUsuń