piątek, 31 sierpnia 2012

Gori, Uplisiche ostatnie miejsca przed powrotem do Tbilisi


Trasa z Borjomi do Gori śmiało można stwierdzić że nie poszła nam najlepiej. Z gór zeszliśmy około południa, przemęczeni. Marszutka do Gori odchodziła za godzinę czasu więc postanowiliśmy iść za ciosem i skorzystać z autostopu. Ustawiliśmy się na trasie, ustalamy że gdyby nie udało się złapać stopa bierzemy marszutkę. Tak też się stało, tylko że po raz pierwszy w Gruzji zostaliśmy zrobieni w przysłowiowego konia. Kierowca busa jechał do Tbilisi, ustaliliśmy że podrzuci nas po drodze do centrum miasta Gori. Wszystko jasne, cena 5 lari (ok 10zł/os). Na samym początku kierowca pobrał opłatę po czym zawrócił do Borjomi. Zbierał ludzi, nic nam wcześniej o tym nie mówiąc, na starcie poślizg około 40min. W końcu ruszyliśmy, tęgi kierowca wykonywał  około 10 klaksonów na 1 kilometrze jazdy, jechał ślamazarnie mając za nic to że nam się śpieszy. Dojeżdżamy do Gori, bus staje na zjeździe do miasta  jedynego w Gruzji odcinka autostrady, kierowca oznajmia że mamy wysiadać, że stąd jest bardzo blisko a on jedzie dalej do Tbilisi. Krew nas zalała, przecież nie taki był układ! Nawiązała się mała kłótnia.  Ostatecznie wylądowaliśmy na zjeździe około 3km od centrum. Bluzgom nie było końca.
Na szczęście szybko złapaliśmy miejski autobus i po 10min wysiadaliśmy w centrum miasta, które jeszcze 4 lata temu było bombardowane przez Rosjan. Nienawiść do tego narodu szczególnie tutaj bardzo wyczuwalna.Paradoksalnie tutaj urodził się Stalin, tutaj też jest jego muzeum.

Na dworcu oczywiście podwójna porcja chaczapuri, zaraz potem wsiadamy do busa, który o godz. 17 zawiezie nas 15 km dalej do kolejnego magicznego miejsca Gruzji, które zwie się Uplisiche. Skalne miasto mające prawie 3000lat!


Zabytek zwiedzamy zauroczeni, kapitalne formacje wydrążone w skale, można chodzić gdzie się chce, węszyć, brak ograniczeń typu barierki. Widoki zapierające. Góry, rzeka, pola, ruiny, niesamowite formacje skalne i do tego to światło!
Zachodzące słońce tego wieczoru padało magicznie. Aureola kolorów, barw i  cieni w akompaniamencie niesamowitego otoczenia sprawiało, że mimo potwornego zmęczenia nie chciało się wychodzić a poprostu tam być. 
 Szybko z Gosią stwierdzamy, że nie jest to gorsza i mniejsza wersja Wardzi jak piszą przewodniki, a wręcz odwrotnie. Chodząc po zakamarkach grodu, dochodzimy do wniosku, że tego dnia do Tbilisi nie jedziemy, rozbijamy kolejny obóz z Mateuszem i Piotrem i szykujemy się na kończącą wyprawę suprę nad rzeką Mtkvari. Supra czyli tradycyjna gruzińska uczta. By miało to swój prawidłowy wyraz potrzebne było swojskie wino. Wraz z Mateuszem wybraliśmy się w jego poszukiwaniu w kierunku wioski, Gosia z Piotrem rozbijali namioty.
Obie pary spisały się wyśmienicie, my wracamy z zastawą i 4,5 L tradycyjnego gruzińskiego wina zakupionego od dziaduszka, obóz też już stoi.
Szybka kąpiel w rzece i rozpoczynamy ucztę. Ognisko na ostrym wietrze i  piach nie przeszkadzają w dobrym świętowaniu, liczy się towarzystwo i klimat. Wspominamy najlepsze, najśmieszniejsze wydarzenia z wyprawy.  Oczywiście są i tradycyjne toasty jak u Gruzinów. Tamada czyli Wojtek polewa wino i wznosi toasty, za ekspedycję, za towarzyszy, za patronat, za naród i za to by za rok wypełnić kolejny plan. Pałeczkę we wznoszeniu  toastów przejmuje każdy uczestnik, jest miło, ciekawie, jest świetnie!
Pojawia się okrzyk zakończeniowy ekspedycję, z gardeł rozpościera się okrzyk  "Ba - Tu - Mi "
Może hasło mało oryginalne ale w tym czasie brzmi wyśmienicie. Batumi leci jeszcze kilka razy po czym idziemy spać. Pojawiają się bezpańskie psy, które całą noc leżą pod namiotami pilnując obozowiska, rano zaś odprowadzają nas na pociąg.
Plan wstania o 6 rano i jechania pierwszym pociągiem do Tbilisi szybko legnie w gruzach, budziki przestawiamy na późniejszą godzinę, przecież lot do Polski dopiero nad ranem następnego dnia.
Wstajemy razem, sprawne zwijanie namiotów i udajemy się na wioskę, młodzi Gruzini biegają już za piłką przy moście.
Plan jest by jechać wspólnie marszutką do Gori a potem już oddzielnie, my do  Tbilisi, chłopaki kierunek na Kutaisi. Zaczepia nas jednak  starsza pani i oznajmia, że o godzinie 10 jest bezpośredni pociąg do Tbilisi, a cena jego wynosi 1 Lari;) Jak na odległość do pokonania , pieniądze śmieszne - 1,9 zł za 80km.
Korzystamy, a wcześniej na skrzyżowaniu w wiosce żegnamy się z chłopakami. Kto by pomyślał, że będziemy razem eksplorować Gruzję, poznaliśmy się na samym początku w Kazbegi pod monastyrem Gergeti. Oprócz wyjazdu do Armenii wspólnie realizowaliśmy plan podróży, świetnie się dogadywaliśmy. Kapitalne miejsca w kapitalnym towarzystwie, czegóż chcieć więcej.
 Piotrek i Mateusz mają prom z Batumi do Odessy na Ukrainie dopiero na 2 września więc decydują się odwiedzić jeszcze kilku miejsc w drodze nad morze. My podążamy w odwrotnym kierunku, do Tbilisi, przecież już jutro mamy samolot do Polski. Niestety, dobry czas leci szybko;(
Na koniec rzecz jasna z gardeł wykrzykujemy Ba-Tu - Mi  i idziemy w swoje kierunki. Pozdro chłopaki!


Całą drogę w pociągu stoimy ściśnięci jak śliwki w kompocie, okazuje się, że z tak taniego środka transportu korzysta wielu Gruzinów, a w szczególności starsze babuszki z koszami owoców, warzyw i innych plonów, podążające do Tbilisi na bazar.
Od jednej z nich otrzymujemy jabłka, które w tym kraju są produktem można powiedzieć deficytowym, dużo więcej w koszach handlarzy jest brzoskwiń, melonów, winogron, arbuzów. Po pociągu przeciskają się tam i z powrotem starsze panie handlujący słonecznikiem, chaczapuri i fajkami.
Papierosowy dym kłębi się po wagonach, jest parno, duszno i ślisko.

Nagle w ścisku słabnie młoda kobieta. Rozpoczyna się akcja ratownicza. Wielu  zaangażowanych ludzi bierze udział w postawieniu człowieka na nogi, pojawia się młoda policjantka. Jak wcześniej wspominał Temur takie zachowanie tutejszego społeczeństwa to normalka, wszystko się potwierdza.

Po dwóch godzinach jazdy pociąg dociera do stołecznego miasta, wychodzimy i rozpoczynamy ostatni dzień w Gruzji , dzień zakupów.


Po dłuższym szwędaniu się w ukropie miejskim, stwierdzamy że jedziemy do naszego hostelu Romantik,  chcemy skorzystać z prysznica i WiFi. Tak też się staje, młoda pracownica obiektu o imieniu, którego nie zapamiętałem bez problemu pozwala nam na to.
Wracamy na bazar gdzie dokańczamy zakupy. Obiad tego dnia to kebab poprawiony oczywiście chaczapuri.
 Siedząc i jedząc pod dworcem autobusowym spoglądamy na dliżans odchodzący na lotnisko, w głowie rodzi się  myśl - nie chcemy tam wsiadać.
W pewnym momencie pojawia się młody Gruzin, oczywiście pada pytanie "Ad kuda Wy? odpowiadamy Polsza. Szybko potem dostajemy zaproszenie na "jednego". Przyzwyczajeni i ostrożni z "polskich" realiów na początku traktujemy młodzieńca oschle by nie powiedzieć obojętnie. Ale zaraz, przecież my dalej jesteśmy w Gruzji.
Chłopak niesamowicie ciepło i naturalnie mówi o tym jak kocha swój kraj, jak kocha Polskę, jak kocha nas -  nie mogę odmówić napicia. Przynosi dwa kieliszki z chacha (lokalny mocny bimber)  spożywamy.  Spożywamy raz jeszcze, leci za was, za was, za was......
Chłopak coraz więcej mówi o swojej prababci pochodzącej z Polski, o tym że w jego żyłach płynie również polska krew, robi się  romantycznie.
Nie możemy się rozstać, na koniec - pożegnanie,   towarzysz krzyczy  "no to po gruzińsku" przyciąga mnie do swojej spoconej koszuli, obejmuje  i  wali  soczystego całusa na mordę.
To pożegnanie z Gruzją, to pożegnanie z narodem. Wzruszenie.



Wsiadamy w autobus 37. Tbilisi tonie w światłach. Podświetlone cerkwie, twierdze i wieże robią niesamowite wrażenie. Diliżans mknie na lotnisko.

Na terminalu zajmujemy wygodne miejsca. Gosia zasypia, ja sącząc piwo korzystam z internetu i  odświeżam wiadomości, uzupełniam to czego nie mogłem zrobić w dziczy.
Czas leci bardzo szybko, nad ranem okazuje się że samolot do Warszawy jako jeden z kilkudziesięciu jest opóźniony o 2 godziny. Startujemy nie o 4.50 lecz o 7 rano. Wiadomo już że nie zdążymy na autobus relacji Warszawa - Poznań, anuluję bilety jeszcze na lotnisku w Gruzji.

Do Zielonej Góry docieramy wieczornym pociągiem, umęczeni, brudni,  nadal szczęśliwi



Dworzec autobusowy w Gori

Symbol miasta na autobusie

Piotrek w Uplische, zdjęcie robione pod światło


Uplische


Koryto rzeki Mtkvari widziany ze skalnego miasta Uplische


Szwendanie po Uplisiche. Mateusz i Gonia

Cerkiew w mieście


Gosia, dobry duch ekspedycji

Skład po przebudzeniu

Z tradycji stała się zadość, jedna część garderoby idzie z prądem rzeki. Rzecz ma miejsce zawsze tam gdzie chcę wrócić

Cerkiew na skale w mieście sprzed 3000tys. lat.

W oczekiwaniu na pociąg do Tbilisi. Peron w wiosce Uplische



















środa, 29 sierpnia 2012

Trekking w Borjomi

Na baszcie Twierdzy  Akhaltsikhe z poduszeczką z Lotu

Niedziela 26.Sierpnia. Wąs na twarzy coraz dłuższy, nie golony już prawie dwa tygodnie.
We wczesnych godzinach porannych zrywamy się ze śpiworów, po dwóch dniach pobytu w Małym Kaukazie nadszedł czas by ruszyć dalej eksplorować teren Gruzji. Zostały nam 3 dni pobytu a w planach eskapady jeszcze sporo do odwiedzenia.
Jedzenie i pakowanie odbywało się w jednym czasie, zależy nam by o wczesnej porze stawić się w Borjomi. Mateusz i Piotr korzystają jeszcze z dobrodziejstw spa w Wardzi. Mówią potem, że tego dnia woda była nie tyle co solidnie podgrzana co nawet święcona, z tego względu że dnia poprzedniego wieczorem ze spa & wellnes korzystał sam pop zamieszkujący jedna z komnat skalnego miasta.Towarzysz zarządzający teren campingowym przybiegł oświadczyć, że marszutka już stoi, z chaczapuri w zębach pomknęliśmy na postój, sprawny załadunek i rozpoczynamy przejazd do miasta Akhaktsikhe, wspaniałego zabytkowego miasta z potężną twierdzą górującą nad miastem. Marszutkarz mknie jak strzała przez  kanion, mimo iż co chwile drogę  tarasuje stado krów 1,5 godziny wystarcza by zameldować się na miejscu.
Głodni i spoceni jak cholera szukamy rynku by zakupić świeże owoce i chaczapuri. Zaopatrzeni w świeżą starawę wchodzimy a nawet i wbiegamy na twierdzę by dokończyć śniadanie zaczęte prawie 3 godziny temu jeszcze w Wardzi.
Melon, brzoskwinie, figi, śliwa i chaczapuri to nasze menu.
Zwiedzanie wspaniałej twierdzy zajmuje nam nie wiecej niż 30min. Schodzimy na dół na przystanek i od razu łapiemy busa do Borjomi. Docieramy do celu i rozpoczynamy rekonesanas terenu.
 W mieście przypominającym polską Krynicę Zdrój są dwie główne atrakcje, Park Zdrojowy ze znaną i cenioną na całym świecie wodą Borjomi oraz Park Narodowy Borjomi - Charagauli, olbrzymi dziki chroniony obszar przypominający polskie Bieszczady. By wejść na teren parku trzeba zarejestrować się w administracji, podać czas pobytu oraz trasę przejścia. Park rekomenduje ich 9, od 1,5 godzinnej do trzydniowych. Nasz wybór to dwa dni, nocka obok Sheltera w namiotach, długość 28km,  koszt 5 lari od osoby, ale po kolei......

Postanawiamy że na poczatku zobaczymy park zdrojowy, niestety całej czwórce nie przypadł on do gustu. Stragany przeplataja sie z karuzelami, pijalniami wód i innymi badziewiami. Mamy informację że dopiero na końcu parku, wyżej w górach jest cisza, basen termalny i można rozstawić namiot. Ciśniemy zatem na górę. 
Kolejne rozczarowanie, zapowiedziany basen to dwie betonowe śluzy z zieloną wodą, przypominającą akwen do trzymania karpi, ludzi cała masa, termalna gorąca woda tryska do basenów, śmierdzi zgniłymi jajami.
Maszerowaliśmy z całym bagażem prawie 3 godziny więc wykąpać się trzeba, tak też robimy i zniesmaczeni ruszamy na dół - zawód;( 
Na wyjściu korzystamy z internetu, robimy solidne zakupy i udajemy się do Parku Narodowego, tam ma być to czego szukamy, dzicz jak cholera i żadnej duszy w promieniu kilkunastu kilometrów.Zmęczeni docieramy do bram parku, jest już wieczór wiemy że dziś nie ruszymy na trasę ale liczymy na dobrą miejscówke na obóz i fajny wieczór.
Dżentelmen pilnujący bram i budynków administarcyjnych informuje nas że rejestracja dostępna będzie dopiero dnia nastepnego od godziny 10 ale zapewnia nam dostęp do łaźni i wskazuje miejsca na namioty.
Kolejny raz gruzini pokazują swoją gościnność wobec Polaków, z pozytywnym nastawieniem rozbijamy namioty i szybko rozpoczynamy biesiadę. Zapada późna noc, my u bram parku, gotowi ruszyć w teren z samego rana!
O godz. 10 dnia następnego dokonujemy rejestracji, fachowa obsługa, ustalamy plan trasy, miejsce noclegu, różnice poziomów, wodopoje. W dobrych humorach ruszamy
Idziemy idziemy i idziemy, las las las........................las i las, idziemy,las - 132 postoje, ciągle w lesie, nachylenie stoku i brak przestrzeni zaczyna nas irytować, klniemy jak cholera, lecą kur..., fucki i po gruzińsku też. Trasa fatalna, z każdym kilometrem plecaki robią się coraz cięższe. W podejściu króluje Mateusz, kica do góry jak kozica, Gosia zamyka stawkę ale daje rade, ja i Piotr rządzimy na postojach i nie przebieramy w złych słowach. Po 4 godzinach podejścia dalej idziemy lasem a ścieżka wydaje się być w kółko ta sama, woda pomału się kończy, moc też.Pięć godzin zajmuje nam podbicie do rozdroża na którym mieliśmy być po 3. Tam zastajemy piątke gruzinów , strażników parku, sprawdzają nam rejestrację i zapraszają na biesiadę, nie korzystamy tylko wcinamy nasze przysmaki. Skrupulatnie łamanym rosyjskim dopytujemy ile jeszcze na miejsce? "dwa czasa" mówi towarzysz, ok czyli w naszym tempie pewnie z 3 godziny.
Pojawia się głupawką i poruszający tekst Piotra który rzecze  "Kompromitacja polskiego alpinizmu" ;) Ruszamy dalej.
Trasa nie wiele się zmienia, ciągle las, czasem polana z fajnym widokiem.

Po 1,5 godziny od rozdroża jesteśmy na miejscu. Tam biesiaduja już Amerykanie.
Podejście zajęło nam prawie 7 godzin. Wszystko fajnie ale gdyby coś po drodze było ciekawego prócz samego lasu i potężnego nachylenia stoku. Mycie w strumieniu kilometr od obozu, ognisko i kimamy jak młode łepki, zakwasy gwarantowane. Rano zwijamy sie jako pierwsi, amerykanie, turki  i kanadyjczycy wygrzebują sie z namiotów gdy my już oddalamy się od miejsca. W zejściu króluje Gosia szybko okrzyknięta następczynią Wandy Rutkiewicz. Są okrzyki "Polski alpinizm nie umarł! honor, itd " pędzimy na dół bardzo sprawnie a tuż przy wyjściu z parku następuje najlepszy moment ekspedycji, kąpiel w mroźnym górskim potoku! to jest to! 
Gosia bardzo szybko poprowadziła ekspedycję ku dołowi, niestety tam, mówiąc delikatnie kontuzjowany pies dołącza do naszej grupy. W Gosi znów pokazuje się humanitaryzm, postanawia operować zwierzaka na ulicy, znów słyszę "Wojtku potrzymaj go za łeb" ..........na szczęście szybko zatrzymał się autostop zabierając nas do z powrotem do  Borjomi.

Twierdza Akhaltsikhe - miejsce przesiadkowe  między Wardzią a Borjomi - warto zobaczyć

Termalne kąpielisko w Parku Zdrojowym Borjomi - wejście 0,7 Lari, czas dojścia z miasta 3 godziny po górach, możliwość rozstawienia namiotu w cenie



Kąpiel w potoku

Pierwszy plan mydlenie, drugi plan płukanka

Wkradła się rezygnacja i przygnębienie - 7 godzin marszu po lesie




Obóz pod szelterem - 1927m .n.p.m

Polski Alpinizm nie umarł !! pełen skład przed zejściem nad ranem





Wardzia, skalne miasto, kanion rzeki Mtktvari i bania czyli termy z 1976!

Cześć,

 udało się uzyskać połączenie z internetem, zatem wracamy do relacji...........

Tytułowa Wardzia, skarb i zabytek na skalę światową. Skalne miasto usytuowane na zboczu góry Eruszeli.
Jej początek istnienia datuje się na XI wiek, służyła jako schronienie podczas najazdów mongolskich, mogła pomieścić nawet do 60 tys osób.
Aktualnie Wardzia jest muzeum-rezerwatem i obiektem turystycznym w rejonie Samcche-Dżawachetia. Miejsce to jest utrzymywane przez małą grupkę mnichów. Do zwiedzania udostępnionych jest około 300 komnat.

Marszutka w drodze do Wardzi

Trekking w Małym Kaukazie


Piotr nad kanionem

Upragniony most na drugi brzeg rzeki Mrtkvi

Termy Bania  w Wardzi ;)


Obóz pod Wardzią






Dojechaliśmy do Wardzi w Małym Kaukazie tuż przed samym zmrokiem. 14 środków transportu jakimi poruszaliśmy sie tego dnia zdecydowanie przyczyniło się do tego, że wieczorem  sił dużo nie pozostało.
Na samym początku kapitalne wiadomości od chłopaków Piotra i Mateusza, miejsce na namiot wyśmienite, tuż nad rzeką  pod skalnym miastem, obok zaś w zdewastowanym obiekcie dostępna jest tzw. bania czyli basen z wodą leczniczą, gorące źródła tryskającą spod ziemi, na tamten moment niczego więcej nie potrzeba!
Szybko rozbijamy obóz, koszt postawienia namiotu 5 Lari za sztukę (10zł). Niedługo potem pojawiają się młodzi gruzini i zapraszają na "jednego" odmawiamy lecz pod ponownym usilnym naciskiem przystajemy na propozycje pod warunkiem że " only one"  Tak też się dzieje próbujemy lokalnego trunku, rozmawiamy łamanym rosyjskim i angielskim i niedługo potem uciekamy do namiotu.
Tam jeszcze długo siedzimy i spoglądamy na skalne miasto i światło w jednej z komnat którą to do dziś zamieszkuje mnich. Rewelacja.

Dzień następny budzi się w ukropie, żar leje się z nieba. Po śniadaniu ruszamy na górę zwiedzać miasto, koszt 1 lari student i 3 lari normalny. Poruszamy się po wszystkich piętrach, labiryncie komnat, świetne widoki gwarantowane.

Po 2 godzinach zalani potem schodzimy na kamping, Piotr i Mateusz czekają na nas by razem ruszyć w góry. Szybka kąpiel w bani, uzupełnienie płynów i ruszamy w kierunku ruin twierdzy Tmogwi. 18 km trasy w ukropie.Ostatecznie widoki i otoczenie rekompensują potworny wysiłek. Docieramy do twierdzy poruszając się wzdłuż kanionu rzeki. By wrócić musimy przedostać się na drugą stronę, z góry wypatrujemy miejsca gdzie moglibyśmy sforsować rzekę.  Wartki nurt i głazy nie umożliwiają nam tego. Musimy znaleźć most. W końcu udaje nam się to i razem ze stadem krów przedostajemy się na drugą stronę rzeki Mtkrvari. Powrót szykuje się już po asfalcie, po drodze kierowca załadowanej owocami starej poczciwej wołgi częstuje nas melonem, ów owoc szybko kosztujemy a reszte drogi pokonujemy z kolejnym towarzyszem który zaprosił nas na pokład swojego samochodu.
Wieczorem ognisko, gruzińskie piwo i planowanie dnia następnego, rozwijamy mapę i ustalamy transport do Parku Narodowego Borojomi. Jeśli tego dnia było ciężko to co bedzie w Borjomi z pełnym obciążeniem - czas na porządny trekking!

niedziela, 26 sierpnia 2012

Armenia - pustynie, dzicz i porządna wódka za 6 zł

hej hej hej!!

jesteśmy,
z przyczyn technicznych dopiero dziś udało nam się zdobyć podłączenie do internetu, bierze to sie z tego że przebywaliśmy w totalnie dzikich terenach, gdzie słowo INTERNET nie wiele znaczy.

Aktualnie jesteśmy w Małym Kaukazie - Bojromi - uzrdrowisko i znana, zdrowa woda, ale po kolei...

Do Armenii pojechaliśmy pierwszą marszutką, wylatująca z Tbilisi, na pokładzie 2 kierowców, 6 belgów, 2 ormianki i my. Do przejechania 300km, czas przejazdu 7godz,asfalt i szuter,  teren górzysto- pustynny, koszt 30 lari od osoby, start.

Po 2 godzinach jazdy docieramy na granice gruzińsko - armeńską, trzeba zakupić wizy, panowie podejrzliwie wypytuja się po co jedziemy do Armenii, na ile czasu, gdzie bedziemy nocować, w końcu płacimy 3000 drama od osoby i wiza ląduje w paszporcie, Welcome to Armenia Towariysze - slyszymy.

Na dworze 35 stopni marszuta sunie po miękkim asfalcie Armenii,  na horyzoncie nic tylko wypalone słońcem góry i pustynie. Przerwa na napełnienie butelek z wodą, miasteczko w którym kierol zarządził przerwę wyglądało nieco jak meksykańskia wioska gdzieś w buszu, totalny rozpiździel.

Po 7 godzinach jazdy docieramy do stolicy Erewania, wylewamy się z busa i od razu zostaliśmy zaatakowani przez tamtejszych taksówkarzy, w stolicy jeździ ich więcej niż prywatnych aut choć i kierowcy tych pojazdów także proponują podwiezienie za opłatą. Jeden ze straszych panów oznajmia, że pokaże nam miły, tani i schludny hotel bardzo blisko, korzystamy z oferty i ruszamy za towarzyszem. Okazało sie że ów hotel znajduje się przy samym placu, gospodarz młody, jurny Ormianin, oferuje nam dobre warunki, krótkie targowanie i lądujemy w wygodnym pokoju z tv, wentylatorem i łąźnią, trochę odwykliśmy od takich warunków. Cena 25 $ za pokój okazała się bardzo dobra bo za hostel w komnacie wieloosobowej trzeba zapłącić w Erewaniu do 15 E. a teraz najważniejsze, odsłaniam okno patrze i co widze?? Buyuk Agri Dagi masyw góry Ararat (5137m ), która majestatycznie wznosi się nad miejskim molochem. Rewelacja, ekscytacja i podniecenie!
Szybki prysznic i ruszamy do centrum. W samym mieście nic specjalnego zobaczyć nie można, monastyr, mnóstwo pomników, ale klimat pierwszorzędny. Pan serwujący wyborną lemoniadę z okienka, kebaby z pietruchą i mocne trunki w cenie 6-7 zł za pół litra. Obywatele bardzo pomocni i uprzejmi, widząc turystę zagadują i oferują pomoc.

Dnia następnego ruszamy do monastyru Xor Wirap położonego na tle góry Ararat, niesamowite miejsce, tam śpiewam "Dziewczyno o chłopięcych sutkach.....lalallaaalaa" i lecimy dalej - cel to morze armeńskie, a w sumie olbrzymie jezioro Sevan, około 80km od Erewania.
Na miejscu okazuje sie nie do końca tego szukaliśmy, pod monastyrami mnóstwo ludzi, wycieczek i ................śmieci, rzenada.

Jezioro kapitalne, dookoła potężne góry, postanawiamy jechać dalej i szukać miejsca na obóz, wyskakujemy na trase i odrazu zatrzymuje sie auto i kierowca oferuje podwózkę, jedziemy 5 km i trafiamy na wspaniałą pustą ormiańską biesiadownie, z piękną plażą.
Kobieta zarządzająca terenem widząc nas wychodzących z lasu z plecakami nie mogła uwierzyć swoim oczom. Ustalamy cenę noclegu. Targowanie wychodzi nam coraz lepiej z 4000 dram schodzimy na 1000 to jest 8zł.
Wieczorem ognisko na plaży, lokalny specyfik i zmęczeni smacznie śpimy w namiocie. Rano obok pojawia się rodzina ormiańska i rozpoczynają biesiadę. Czujemy sie obserwowani.
Odchodząc już spakowani z plecakami dostajemy zaproszenie na pyszną kawę, ciacha i owoce na drogę.
Tego dnia kończymy szybką przygodę z Armenią, czas ruszać z powrotem do Gruzji. Nastąpiła mała zmiana planów, postanawiamy nie jechać z Erewania do Tbilisi tylko bezpośrednio w kolejne zaplanowane miejsce - Skalne Miasto Wardzia w Małym Kaukazie. Aby tak uczynic musimy jechać inną drogą. Ruszamy do Erewania. Cztery autostopy, 2 autobusy i jesteśmy na Stacji skąd mają odjeżdżać marszutki na Achcalchiche obok Wardzi. Okazuje sie że jest tylko 1 na dzień i to rano, więc temat opada. Taksówkarz podpowiada jak możemy podzielić drogę, zawozi nas na postój gdzie od razu przesiadamy się do busa do drugiego najwiekszego miasta Armenii - Gyumrii. Jedziemy 3 godziny przez póstynie rozklekotaną marszutką. Na miejscu dzicz totalna, nieład i jeden wielki bazar Po szybkich zakupach i pomocy pewnego młodego rosjanina, stajemy na drode wylatującej na Gruzję. Zatrzymuje się starą Ladą komendant policji i młody aspirant. Cały czas wypytują o pieniądze, przyznają że w Armenii by normalnie żyć trzeba kombinować i brać do kieszeni, słowa komendanta.Wyskakujemy na samej pustyni, 15 km od granicy przy wiosce typu "koczowniczego" gęsia skórka się pojawiła, wieje wiatr, słońce , góry i teren półpustynny.
Leci taxi na gruzińskich numerach rejestracyjnych, ustalamy cenę i zabieramy się z towarzyszem, sprawnie pokonujemy granicę w górach, godzinna jazda po fatalnych drogach i wysiadamy w Achalchikche. Do Wardzi jeszcze 30km, godzina 18 a o 20 robi się już ciemno. Szybkie zakupy i ruszamy na trasę, gruzińska Policja kolejny raz okazuje sie wspaniała, oferuje nam podwożenie na trasę wylotową, Gosia siada na tylnim siedzeniu na karabinie maszynowym, panowie sie smieja, dopytują i znów porozumienie i podobna historia polsko-gruzińska bierze górę.
Na trasie nie czekamy długo i zatrzymuje sie tir,kierowca  podwozi 15 km niesamowitym górskim kanionem, następnie bus i jesteśmy - Wardzia - niesamowite miejsce.Wieczorem liczymy środki transportu jakimi przyszło nam tego dnia podróżować - 14 pojazdów.
Stacja paliw na trasie do Gyumrii, zachodnia Armenia

Pijalnia lemoniady - Erewań


Małgorzata na tle góry Ararat znajdującej się na terytorium Turcji

Monastyr przy jeziorze Sevan - Armeńskie morze

Gyumrii - awtowagzal, czyli dworzec autobusowy

Typowy krajobraz Armenii

Wietrzne jezioro Sevan - Armenia

Sevan



Monastyr Xor Wirap - perła w koronie na tle Araratu


Dodaj napis

"Dziewczyno o chłopięcych sutkach................." yeyeye   kto zna to wie
W Wardzi umówiliśmy się z chłopakami których poznaliśmy w Kazbegi. Czekają na nas od 15.


Do zobaczenia ! może już jutro uda się dokonać wpisu o pobycie w Wardzi i Borjomi!!
Wojtas & Gosia